O zdrowiu i urodzie wiele się pisze i czyta. Szkoda, że tego owe wartości się nie mnożą! A jeśli zaproponuję Wam kilka minut radości? Wszak nie od wczoraj wiadomo, iż poprawa nastroju pośrednio sprzyja zdrowiu i urodzie. Gdy się cieszymy i śmiejemy – zupełnie nieskrępowanie – krew zaczyna szybciej krążyć i wzrasta ciśnienie, oczy rozbłyskują pełnią blasku, policzki pokrywają się zdrowym rumieńcem, a trudne sprawy dnia codziennego na chwilę gdzieś sobie odpływają. I choć są to tylko momenty, długo je pamiętamy. Dlatego dziś zaproszę Was do innego świata w humorystyczną podróż do galaktyki Operiona. Jednak nim się udamy w ów wojaż, warto w kilku zdaniach przybliżyć , czym jest opera – dzieło doskonałe. „…Opera? Byłaby wspaniała, gdyby tylko nie śpiewacy operowi!...” zacytuję na wstępie słowa maestro Giuseppe Verdi. No, właśnie! Chyba teraz powinnam się do tego ustosunkować? Cóż, o śpiewakach, wokalistach innej maści oraz artystach scenicznych mogę bajać godzinami, pragnąc wykazać pomiędzy nimi zależności i relacje. Jednak nic tak nie uzmysławia różnic pomiędzy gatunkami ludzików przebiegających po scenie, jak pewnego rodzaju zestawienie.
Soliści teatrów operowych drą przysłowiowego łacha z tak zwanych aktorów śpiewających. Powód? Wokal. Dramatyczni bowiem uważają, że ich śpiew porywa kunsztem aktorskim, tymczasem wyją niczym bure suki. Żeby jeszcze czysto, ale nie, nie, to jest według nich zbyteczne! Wedle ich pojęcia w utworze należy chrypieć, krzyczeć lub dosadniej – wrzeszczeć, albo też dla odmiany - sapać, dyszeć, postękiwać, pojękiwać, nawet popierdywać, jeśli wymaga tego dramatyzm. Wszystko po to, aby oszołomiony interpretacją słuchacz wbił się w fotel, a przede wszystkim by zapamiętał sobie – raz na całe życie – taki wykon. Gwarantuję: tego się nie da zapomnieć!
Aktorzy dla odmiany nabijają się ze śpiewaków. Przyczyna? Aktorstwo. Zdarza się, że śpiewaczce brak tego daru, jednak muzyka, niosąca audytorium na swych skrzydłach, tak uwzniośla, iż niemal wszyscy mają poczucie rozwierających się przed nimi niebios. Ostatecznie nikt nie każe słuchaczom wlepiać się w divę i w to, co ona wyczynia na scenie. Mogą przecież zamknąć oczy i słuchać, słuchać, słuchać…. Byle nie zasnęli! O ile taki zabieg zdaje się być wykonalny w przypadku śpiewaczki, o tyle podczas występu aktora-wyjca jest on nieskuteczny. Bo cóż z tego, że zaciśniemy oczy? Uszy nadal będą bombardowane, wręcz katowane. I właśnie na tym polega przewaga śpiewu klasycznego nad aktorskim!
Najgorsze, że aktorzy dramatyczni mają sojuszników w plastykach. Czynnik? Prawda. Bliżej – jej brak. Obawiam się, że malarze i rzeźbiarze w tej materii mogą mieć słuszność. Trudno uwierzyć stu pięćdziesięciokilogramowej divie, liczącej ze sześćdziesiąt wiosen, iż jest szesnastoletnią Butterfly, czyli motylkiem. Mało wiarygodna też staje się tuczna primadonna, która umiera na suchoty, zwłaszcza, gdy „lekarz kazał mieć nadzieję”. Nadzieję? Na co, na schudnięcie? I cóż z tego, że śpiewak podczas przedstawienia traci od 1,5 do 3 kilogramów, skoro przy pozostałych stu dwudziestu kilku jest to kropla w morzu tłuszczu! No, ale od czego mamy wyobraźnię? Ona bywa pomocna wówczas, gdy trzeba przekonać widzów o trupnięciu tenora... Śpiewak w operze umiera ze dwadzieścia minut, a czasem dłużej. I gdy już się wydaje, że bohater nie żyje, ten znienacka się zrywa, zaczyna piać i to wysokie C!
Plastycy i scenografowie, których niemało się kręci po teatrze przed każdą premierą, także nie potrafią pojąć, po kiego grzyba w roli przykładowej Gildy – skądinąd młodziutkiego i niewinnego dziewczęcia – nierzadko obsadza się kobitę po pięćdziesiątce, a w partii jej ojca Rigoletta – trzydziestokilkuletniego zdrowego barytona. To ci dopiero rodzinka, no! Trudno się dziwić ludziom pędzla i gliny, że gdy zbir Sparafucile sztyletuje Gildę, ci zacierają dłonie, bowiem książę Mantui wreszcie się uwalnia od starczych chuci sopraniszcza! Loży szyderców trzeba również przyznać rację w dwóch kolejnych przypadkach: pierwszym, gdy w Cyganerii najbrzydsza pod słońcem sopranistka wali po uszach publikę wyznaniem „la mia bellezza”, a także drugim, gdy Carmen – symbol pożądania – niedołężnie kręci kośćmi miednicy, rozlatującymi się z powodu zmian gośćcowych. I one mają być atrakcyjne? Pierwsza już chyba tylko dla chirurga-plastyka, a druga dla reumatologa! Oczywiście prześmiewcy tego typu przykładów podają jeszcze wiele, zwłaszcza, że mają wsparcie w tancerzach. Balet jest nieodzowną częścią składową każdej opery! Ci ostatni kpią na całego, widząc jak wokale tuż przed wyjściem scenę gotowi wchłonąć konia z kopytami. A to właśnie dlatego, że do śpiewu trzeba siły, końskiej siły. Przecież wynędzniała chabeta nie uciągnie trzygodzinnego spektaklu!
Tancerze w spektaklu wychodzą od czasu do czasu i to nie w każdej operze. Podygają sobie w tanuszku i już ich nie ma. A soprany, tenory, barytony i basy? Oni walczą do końca. Najczęściej z ciężkim kostiumem, tremą, zmęczeniem, a nierzadko i z dyrygentem, a dokładniej z jego niewyżyciem symfonicznym. Ten to dopiero potrafi umilić życie! Bywa, że nawet najbardziej donośna i piszcząca koloratura nie przebije się przez miażdżącą potęgę dźwięku orkiestry tutti. Co najwyżej do pierwszego rzędu. Wtenczas o takim przypadku się mawia: „pierwszorzędna śpiewaczka”. Ehhh…, ciężkie jest życie przedstawiciela gatunku homo-opera-sapiens. I dlatego obrazowo przybliżam Wam jak się miewa opera, do której tak Was gorąco zachęcam. Nie wiem tylko czy skutecznie. Jeśli jednak tak, w co wierzę, myślę iż w kolejnym odcinku dotrzemy do Operiona. A tymczasem zadam pytanie: jak z Waszym nastrojem? Pozdrawiam ciepło!
ANTYMELOMAN
Aneta Skarżyński